Rejs Biograd-Skradin-Biograd
  _____________________________________

Główna
Galeria
Flota
Kontakt
Rejsy

Mój pierwszy rejs z rodziną.

Rejs nie był długi, więc opowieść też będzie krótka, a zaczyna się w Biogradzie na Moru. O podróży do Chorwacji nie ma co pisać, poza tym, że z Radzynia Podlaskiego do Biogradu jest 1320 km i po przejechaniu Słowacji i Węgier, dalsza część podróży, to już sama przyjemność. Jadąc przez Chorwację zawsze zastanawiamy się, jak to jest możliwe, że kraj w dziesięć lat po wojnie może zbudować tyle nowoczesnych autostrad w niełatwym przecież, bo górzystym terenie, a nasze ciągle są na papierze  i ciągle się dobrze sprzedają jako "kiełbasa wyborcza" kolejnych ekip.


Biograd to jedno z piękniejszych miasteczek w tej części dalmatyńskiego wybrzeża z długą i ciekawą historią, po której niestety, nie zachowało się wiele pamiątek. Jedną z nich jest duży kościół św. Anastazji (crkva sv. Anastazije), zbudowany w 1761 r. w stylu barokowym, znajdujący się w centrum starego miasta.



Błądząc labiryntami wąskich, staromiejskich uliczek można natrafić na urokliwą knajpkę (po chorwacku - konoba) w bliskim sąsiedztwie wspomnianego wcześniej kościoła. Konoba została odkryta przez nasze najmłodsze załogantki Ewę i Dominikę, które stare miasto spenetrowały bardzo dokładnie. Nie wymienię tu jednak nazwy ulicy, przy której się ona znajduje, bo zawsze kiedy tam idziemy zapominam zapisać, a kiedy wracamy nie ma mowy o wyraźnym pisaniu.



Więcej o konobie napiszę później, bo będzie ku temu okazja, a tymczasem wróćmy jeszcze w kilku zdaniach do naszego pięknego miasteczka z dwiema marinami, z których jedna o nazwie Šangulin jest naszą bazą wypadową.



Na północny-wschód od Biogradu ciągnie się pasmo górskie, które zatrzymuje większość chmur deszczowych nadchodzących od strony lądu i w ten sposób kształtuje pogodę na wybrzeżu. Dlatego jest tutaj tak słonecznie i ciepło.



Plaże w Biogradzie, podobnie jak w całej Chorwacji nie wyglądają tak jak nad naszym morzem, są zazwyczaj skaliste lub wybetonowane, dlatego trzeba mieć specjalne gumowe lub silikonowe buty do kąpieli. Można je kupić na straganie przy plaży za jedyne 30 kun (1 kuna = 0,58 PLN). Owoce najlepiej kupować na targowisku niedaleko centum miasta, gdzie kilogram brzoskwiń kosztuje ok. 10 kun, winogrona 12 - 16 kun, a w  pobliskiej piekarni chleb (kruch) kupujemy za 7 kun. W supermarkecie dobre piwo np. "Ożujsko" czy "Karlowacko" kosztuje 6-8 kun, a rakija "Travarica" 72 kuny. Wino z domowej winiarni ok. 30 kun, a to samo wino w konobie może kosztować nawet 50 kun.



Dwa pierwsze dni pobytu przeznaczamy na poznawanie miasta, plażowanie, robienie zakupów i krótki, kilkugodzinny rejsik, aby załoga oswoiła się z morzem. Wypływamy wczesnym popołudniem, mijamy prawą burtą wyspę Pakostane, później Gargano i wypływamy na Murtersko More. Robimy dużą pętlę, kilka zwrotów i przed wieczorem wracamy do portu.



Wietrzyk całkiem przyzwoity, jak na pierwsze pływanie, bo w granicach 2-3 B. Okazuje się, że wszyscy bardzo dobrze znoszą takie warunki. Następnego dnia tankujemy wodę i paliwo do pełna i wypływamy w morze na kilka dni. Pierwszym naszym celem jest  Nacjonalni Park "Kornati". Całego archipelagu nie zdążymy opłynąć, ale kawałek uda się nam zobaczyć.



Nacieszywszy oczy widokiem kilkudziesięciu nagich wysp i wysepek, zmieniamy kurs i wypływamy na pełne morze. Bierzemy kurs na wyspę Žirje, gdzie zamierzamy przenocować.



Do portu położonego w zatoce Muna wpływamy, kiedy słońce prawie styka się z horyzontem. Nie widać mouringów, więc rzucamy z dziobu kotwicę i rufą podchodzimy do nabrzeża. Ponieważ jest to port rybacki, wiadomo, że żaden bosman nie wyjdzie, aby wziąć od nas cumy, ale dostrzegamy spacerującą wzdłuż nabrzeża parę turystów. Wołamy po angielsku, czy nie zechcieli by nam pomóc, ale oni tylko obejrzeli się zdziwieni i idą dalej. Wołamy jeszcze raz, tym razem po niemiecku (jak to dobrze mieć młodzież na pokładzie) i chyba pomogło (albo głośniej krzyczymy), bo mężczyzna odwraca się i woła do nas "I'm turist". My do niego, że nie szkodzi i wymachujemy cumą w jego kierunku. Chyba zrozumiał o co nam chodzi, bo zostawił swoją partnerkę i podchodzi do nabrzeża. Udaje mu się złapać poprawnie rzuconą cumę, ale w tym momencie okazuje się, że nie trzyma kotwica i sternik "daje pół naprzód", żeby rufą nie uderzyć w nabrzeże. Nasz turysta nie chce puścić cumy i niewiele brakuje, aby wpadł do wody. Rzuca w końcu cumę i bezradnie rokłada ręce. My do niego, że wszystko OK, że "podejdziemy" trochę do przodu, rzucimy kotwicę i spróbujemy jeszcze raz. Rzucamy ponownie kotwicę i powoli zbliżamy się do nabrzeża, ale widzimy, że nasz pomocnik odchodzi. Wołamy do niego i znowu wymachujemy sklarowaną w międzyczasie cumą. Biedny człowiek nie wie czy robimy sobie z niego żarty, czy naprawdę potrzebujemy pomocy. Przełamuje się i podchodzi, chwyta cumę i trzyma w rękach, zamiast obłożyć na polerze. Melduję z dziobu, że kotwica znowu puściła. Szybka decyzja kapitana i słyszymy "ok, podchodzimy long-sidem", "obijacze na prawą burtę", "cumę dziobową przygotować do rzucenia". Szybko wyrzucamy obijacze, kilka przenosimy z lewej burty. Biegnąc z jednej burty na drugą niechcący kopię w zwój cumy dziobowej. Szlag trafia klar cumy, ale ponieważ nie ma czasu, rzucam niesklarowaną i cuma oczywiście ląduje w wodzie. Wszyscy w śmiech, tylko mi nie do śmiechu ... Szybko klaruję mokrą cumę i rzucam ponownie, tym razem z powodzeniem. Dziękujemy  turyście za pomoc i wyskakujemy na brzeg, dociągamy cumy i rozglądamy się za jakąś konobą.



Kilkadziesiąt metrów od naszego jachtu dostrzegamy otwartą tawernę, ze stolikami na zewnątrz i parasolkami, ale kiedy podchodzimy bliżej okazuje się, że nie ma wolnych miejsc. Idziemy dalej i przy końcu nabrzeża dostrzegamy coś, co u nas nazywa się agroturystyką. Dom z tarasem, na tarasie duży stół, obok ławy i witająca nas uśmiechnięta, starsza pani.



Pytamy o wino. Pani uśmiecha się znowu i znika za drzwiami. Wraca po chwili z litrowym dzbankiem wina i butelką zimnej wody mineralnej. Rozsiadamy się wygodnie, napełniamy szklaneczki i głośno zastanawiamy się nad ceną tego boskiego trunku, sądząc że nie znają tu tak egzotycznego języka jak polski, ale się mylimy :-) . Pani uśmiecha się szeroko i mówi, że ma najlepsze i najtańsze wino na wyspie, które kosztuje tylko 50 kun za litr (ok. 28.00 PLN) i bardzo lubi Polaków. Oho, zostaliśmy rozpoznani, ale skoro jesteśmy tu lubiani, to już nie marudzimy i akceptujemy tę wygórowaną, jak nam się na początku wydawało, cenę. Płacimy od razu, żeby nie zdrożało. Zaczynamy rozmawiać i okazuje się, że pani lepiej zna polski niż my chorwacki, i że najchętniej porozmawiała by po włosku, bo Włochy to jej rodzinny kraj. Próbujemy przypomnieć sobie jakieś pojedyńcze włoskie słówka i udaje nam się tylko: "buongiorno", "bellissimo" i "molte grazie". Trochę to za mało, żeby opowiedzieć jak bardzo nam się tu podoba, jak mili są ludzie, jakie piękne morze i pogoda, ale jak najczęściej używamy słowa "bellissimo" ... i nagle taka refleksja przychodzi mi do głowy, jak by się ludzie dogadywali, gdyby nie mieli rąk. Pani znika znowu za drzwiami czegoś, co wygląda jak kuchnia i przynosi półmisek smażonej ryby i koszyk chleba. Ryba bardzo smaczna, chlebek jak na zagraniczny, też bardzo dobry, o winie już nie wspomnę, ...no to pytam, czy nie mógłbym jeszcze naładować baterii od kamery i komórki. Okazuje się, że to również standardowa usługa w tym "lokalu". Po ponad godzinie delektowania się lokalnymi specjałami i przemiłej konwersacji z gospodynią, prosimy o rachunek za rybkę, a pani mówi, że to wszystko w cenie wina. Wychodząc dziękujemy w trzech językach i nie zapominamy użyć jeszcze jednego włoskiego słówka, które nagle się nam przypomniało - "arrivederci". Wracamy na jacht i kładziemy się spać.

ciąg dalszy relacji ...