Budzę się na
krótko przed wschodem słońca, podchodzę do zejściówki i staję w
bezruchu. Cała zatoka wygląda jak zamarła, nawet na wodzie nie ma
najmniejszej zmarszczki. Najbardziej niesamowita jest zupełna
cisza, która aż dzwoni w uszach. Mam wrażenie, że jeśli się poruszę, cały
świat obudzi się i czar pryśnie. Stoję tak kilka minut i
obserwuję jak niebo nad choryzontem z niebiesko-żółtego, zaczyna się
zmieniać w żółto-czerwone i kolor ten odbija się, w lekko zamglonej
powierzchni morza. W pewnym momencie ciszę przerywa jakiś przebudzony
kot, gdzieś w oddali bardzo słabo słychać rozmowę, potem coraz
głośniejsze kroki, terkot niedużego silnika spalinowego, potem jeszcze
odgłosy czyjejś rozmowy i jeszcze więcej kroków.
Piszę o tym dlatego, ponieważ nie często zdarza mi
się słyszeć taką ciszę i raczej rzadko zwracam uwagę na miauczącego
kota, czy odgłosy ludzkich kroków.
Wracając do naszej cichej zatoczki, to okazało się, że o
godzinie szóstej odpływa prom i stąd ten cały zgiełk o tak wczesnej
porze. W kilka minut po odpłynięciu promu na wyspie znowu zapada cisza.
Biorę aparat i na palcach wychodzę z jachtu. Po lewej stronie jest
spore wzniesienie, więc powinien być stamtąd dobry widok na port i całą
zatokę.
Wspinam się coraz wyżej, i kiedy
znajduję się już blisko szczytu, słyszę jak z portu wypływają pierwsze
łodzie rybackie na poranny połów.
Szczyt i druga strona góry jest już skąpana w słońcu. Widok
rekompensuje trud wspinaczki. Robię kilka fotek i żeby nie wracać tą
samą drogą, trochę większym łukiem schodzę do zatoki.
Po drodze mijam kilka dziko rosnących
figowców. Nie mogę się oprzeć pokusie i zrywam trochę fig do
czapki. W miejscach nasłonecznionych zaczynają się budzić pierwsze
cykady. Kiedy docieram do portu, cała wyspa rozbrzmiewa już ich
"cykaniem". Jak widać poniżej, nie jest to owad zbyt urodziwy, ale jest
za to doskonałym chórzystą.
Kupuję w jedynym po tej stronie wyspy sklepie, świeżutki chleb,
wodę i wracam na jacht.
Po
śniadaniu zwiedzamy wyspę. Idąc od portu na południe jedyną
asfaltową drogą odkrywamy kolejną zatokę o nazwie Koromasna. Nie ma tam
betonowego nabrzeża, a widoczne nieopodal dwa jachty "stoją
na kotwicach". W drodze powrotnej objadamy się dojrzałymi figami, które
rosną przy drodze, tak jak u nas wierzby. Są tu dwa gatunki fig,
jeden ma owoce w kolorze śliwkowo-zielonym, drugi
zielono-żółtym, a właściwie jasnozielonym. Mi bardziej smakowały te
śliwkowo-zielone. Około jedenastej rzucamy cumy i odpływamy. Ponieważ
nie ma tutaj żadnego wyposażenia dla jachtów poza nabrzeżem z polerami,
postój był darmowy, ale za to jesteśmy nieogoleni i marzy nam się
porządna kąpiel. Zamierzamy dopłynąć
dzisiaj do Skradina, skąd można się będzie wybrac na wycieczkę do N.P.
"Krka" i obejrzeć te słynne wodospady.
Opływamy cypel osłaniający naszą zatokę i
bierzemy kurs na południe. W odległości kilkuset metrów od
niewielkiej, niezamiszkałej wysepki, rzucamy kotwicę i urządzamy sobie
kąpiel w morzu. Ciekawość nie daje mi spokoju i postanawiam zwiedzić
ten wystający z morza skrawek ziemi. W dużym pośpiechu zrzucam ponton i
okazuje się, że Ewa też jest gotowa popłynąć tam ze mną. Chwytamy za
pagaje i po kilku minutach jesteśmy przy brzegu nieznanego lądu.
Wyskakuję pierwszy, żeby przywiązać cumę do jakiejś skałki i zaczynam
syczeć z bólu. Zapomniałem zabrać obuwia kąpielowego, a z ostrymi,
wypłukanymi przez wodę skałami, nie ma żartów.
Przywiązuję
ponton i wychodzimy na ląd, ale tu jest jeszcze gorzej niż w wodzie.
Oprócz ostrych skał, są jeszcze jakieś uschłe krzewy i mnóstwo,
porozbijanych przez mewy, muszli. Zaciskam zęby i udając twardziela
przechodzę jak fakir po tym wszystkim, w kierunku małej zatoczki z
jasno-błękitną wodą, sądząc że tam jest trochę piasku. Niestety, nie
dane mi było odkryć tytaj piaszczystej plaży, więc skaczę do wody i
pływam przez kilka minut, odganiając myśli o drodze powrotnej. Marząc o
gładkim pokładzie jachtu przebiegam jakoś z powrotem, pomagam Ewie
zebrać trochę muszli i odwiązuję cumę. Mam jeszcze krok do pontonu i
nagle czuję przejmujący ból w prawej stopie. To było coś innego, niż
ostra skała. Wskakuję do pontonu, oglądam stopę i widzę kilka czarnych,
równo rozmieszczonych punktów, od których rozchodzi się tępy ból. Ewa
stwierdza, że to jeżowiec, a ja obiecuję sobie, nie zdobywać więcej
bezludnych wysepek i obolały wiosłuję w kierunku jachtu. Wciągam
jeszcze kotwicę i dopiero płynąc w kierunku Šibenickiego Kanału,
poddaję się zabiegowi usuwania kolców.
Do
zatoki, nad którą położony jest Šibenik, wpływa się przez
wąski, ale dobrze oznakowany przesmyk.
Mijamy
tutaj potężną fortyfikację morską, zwaną Twierdzą sv. Nikola i kilka
(obecnie zakratowanych) bunkrów z późniejszego okresu, służących
podobno jako schronienie dla łodzi podwodnych.
Šibenik
mijamy prawą burtą i płyniemy w górę rzeki Krka, do parku narodowego o
tej samej nazwie co rzeka.
Za nami Šibenik, a po
obu brzegach rzeki wznoszą się coraz wyższe skały. W małych zatoczkach
widać hodowle krabów, które łatwo rozpoznać po pływających
beczkach. Nie wyglądają zbyt malowniczo zwłaszcza, że przy każdej
takiej hodowli stoi baraczek, a raczej budka sklecona z byle czego i
byle czym przykryta.
Mijamy jeszcze kilka
zakrętów, przepływamy przez Prokljansko Jezero i pięknym kanionem
wpływamy do malowniczego miasteczka o nazwie Skradin. Jest tutaj
nowoczesna marina o podwyższonym standardzie, czyli klasy ACI. Bosman
znajduje nam wolne miejsce przy jednej z dwóch kei i pomaga przy
cumowaniu. Po obu stronach za sąsiadów mamy Włochów, a na wprost kei
bar i obok niego duża portowa łaźnia, której nie powstydził by się nie
jeden pięciogwiazdkowy hotel.
Idziemy
zwiedzać miasto.
ciąg dalszy relacji ...
|
|