1-14 lipca 2011 r.
W tym fascynującym kraju
Svalbardzie nie ma grozy Arktyki. Groza może kryć się w twoim sercu.
Stanisław
Siedlecki – wpis
do książki gości na Palffyodden, 11.07.1982
Od zawsze pasjonowało mnie morze i
morskie podróże. Fascynacja ta tkwiła we mnie tak mocno, że będąc
młodym człowiekiem, w tak zwanym wieku poborowym, dobrowolnie
zdecydowałem się na służbę w Marynarce Wojennej, mimo że służba ta
trwała aż trzy lata. Nigdy nie zapomnę, jak moi koledzy pukali się w
czoło, gdy im o tym powiedziałem. Wiedziałem, że w marynarce będzie
ciężko, bardzo ciężko i trochę się bałem, ale perspektywa służby na
okręcie, odbywanie rejsów morskich, zasmakowania życia prawdziwego
marynarza, szybko zniwelowała, a wręcz usunęła wszelkie obawy i strach.
W mojej świadomości obecna była tylko niepodważalna pewność, że czeka
mnie doświadczenie, przygoda, która pozostanie w mojej pamięci do końca
życia. Nie myliłem się. Służba w Marynarce Wojennej była bardzo ciężka,
ale ja nie narzekałem. Upajałem się każdą chwilą spędzoną na statku,
chciałem wszystko poznać, wszystko zobaczyć, choć chwilami padałem na
tak zwany pysk ze zmęczenia.
Fascynacja morzem pozostała we mnie do dziś. Jestem
członkiem radzyńskiego Klubu Żeglarskiego „KORAB”, jestem jednym ze
współwłaścicieli jachtu CARPE DIEM , pływałem m. in. po Adriatyku,
Morzu Egejskim, Jońskim, Północnym i Bałtyckim.
Podczas jednego z dorocznych, radzyńskich Balów Żeglarza, poznałem
kapitana Tomasza Lipskiego. Pod jego kierunkiem zdobyłem patent
sternika. Kapitan Lipski prowadzi firmę, która zajmuje się organizacją
morskich rejsów jachtowych. Właśnie przygotowywał wyprawę na
Spitsbergen. Wprawdzie moim największym marzeniem jest przepłynięcie
Oceanu Atlantyckiego, ale postanowiłem spróbować swoich sił i sprawdzić
umiejętności żeglarskie w bardzo trudnych warunkach klimatycznych
Norwegii.
30 czerwca o godz. 18,, wraz z kpt. Lipskim i załogantem Jackiem,
wsiadłem w Gdańsku na prom płynący do Szwecji, a dokładnie do Nynashamn
k/Sztokholmu. Tak zaczęła się moja wielka, fascynująca i niezapomniana
przygoda „wilka morskiego”, który zapragnął zmierzyć się z
niebezpiecznymi wodami Norwegii, by zdobyć Spitsbergen.
Nasz jacht – ANSER II, cumował w Tromso. Aby tam dotrzeć, musieliśmy
przejechać przez całą Szwecję, aż do granicy fińskiej, aby znaleźć się
w Norwegii. Zajęło nam to 18 godzin. Na północy Szwecji było zimno, ale
podobnie jak w Polsce - mnóstwo komarów. Za to jakie fantastyczne
widoki! Skandynawia nie rozpieszczała nas – panuje tu surowy klimat. Na
pocieszenie mogliśmy obserwować renifery, które pojawiały się co jakiś
czas.
Do Tromso dojechaliśmy w sobotę 2 lipca o godz. 9.30 rano. Nasz jacht
stał przy miejskiej kei. Pogodę mieliśmy bardzo dobrą, świeciło słońce
a termometry wskazywały aż 15 stopni! Po zaokrętowaniu się 9 – osobowej
załogi i pożegnaniu poprzedniej, przystąpiliśmy do omówienia
organizacji naszego rejsu. W Tromso panował dzień polarny, dlatego
każdy z nas był bardzo zaskoczony, gdy któryś z kolegów stwierdził, że
jest trzecia rano. A gdzie się podział wieczór, a gdzie się podziała
noc?! - zapytaliśmy zgodnym chórem.
W niedzielę 3 lipca o godz. 22.45 oddaliśmy
cumy i ruszyliśmy w stronę Morza Barentsa. Następnego dnia rano
minęliśmy ostatnie skały linii brzegowej Norwegii i wypłynęliśmy na
pełne morze. Humory nam dopisywały, świeciło słońce i było stosunkowo
ciepło. Widoki przepiękne, chwilami zapierało dech w piersi. Zrobiłem
wiele ciekawych zdjęć. Nagle morze zaczęło się „niecierpliwić”. Fale
sięgały, dwóch metrów! Zostaliśmy zobowiązani do przypinania się, w
razie nagłego wypadnięcia z burtę. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie,
„rzucało nami w górę, w dół i fale zmyły żagle” - no, może prawie
zmyły. Żołądki niektórych członków załogi ewidentnie tego nie
wytrzymały, a zimny polarny wiatr powodował, że bez okularów niczego
nie można było zobaczyć. Po kilku dniach żeglugi i przepłynięciu 390 mM
byliśmy przy Wyspie Niedźwiedziej. Ominęliśmy kilku niebezpiecznych
podwodnych skał i zarzuciliśmy kotwicę w zatoczce o nazwie
Evensenbukta. Pontonem przedostaliśmy się na brzeg. Wróciliśmy tą samą
drogą. To była bardzo mokra przeprawa. Fale nie pozostawiły na nas
żadnej suchej nitki.
Wyspa Niedźwiedzia to bardzo ciekawe i trochę dziwne miejsce.
Pozostałości jakiejś dziwnej kopalni (tory, wózki transportowe, stare
baraki) świadczą o intensywnej działalności człowieka w miejscu tak
odległym od cywilizacji. Niezliczona liczba jeziorek, zagłębień i
różnych przedmiotów trudnych do zidentyfikowania sprawia, że krajobraz
jest niemal księżycowy.
Nasza zatoczka to prawdziwy raj dla wędkarzy. Każde zarzucenie wędki
kończyło się braniem i pokaźną rybą na pokładzie. Niektóre ryby były
tak duże, że nasze żyłki nie wytrzymywały ich ciężaru. To nie było
łowienie- to było wybieranie ryb z morza. Niesamowite wrażenie!
Pięćdziesiąt mil na południe od Spitsbergenu natrafiliśmy na spore pole
lodowe. Gór było bardzo dużo i były niebezpieczne, gdyż większa część
ich powierzchni znajduje się pod wodą. Od razu przypomniał mi się
Titanic. Czysty przypadek, że miałem w tym czasie wachtę za sterem.
Udało się przeprowadzić jacht bezpiecznie, lawirując pomiędzy lodem.
Patrzyliśmy zafascynowani na góry lodowe. Niektóre miały imponujące
kształty. Jedna przypominała koronę, druga płetwę rekina, a trzecia
wyglądała jak głowa smoka. Fascynujący widok! Nigdy nie widziałem
czegoś podobnego, no może w telewizji, ale teraz miałem je przed
oczyma, patrzyłem na nie i to nie był film.
Od tego momentu lód był już stałym elementem morskiego krajobrazu.
Nieustannie musieliśmy lawirować pomiędzy jego fragmentami. Niebawem
naszym oczom ukazał się południowy kraniec wyspy Spitsbergen. Gdy
dopływaliśmy, byłem tak podekscytowany, że nie mogłem spać. Budziłem
się bardzo wcześnie i wychodziłem na pokład, nawet, gdy nie miałem
wachty. Na jachcie zawsze jest coś do zrobienia. Każdy z nas o tym
wiedział i nie oszczędzał się. Wśród członków załogi bowiem nie było
przypadkowych osób. Sami żeglarze!
Gdy postawiłem stopy na Spitsbergenie,
nie mogłem w to uwierzyć. „Niech mnie ktoś uszczypnie!” - chciałem
krzyknąć. Ale to nie był sen – naprawdę tam byłem!
Svalbard jest norweską prowincją na Arktyce, obejmującą swym zasięgiem
archipelag Spitsbergen (którego największą wyspą jest Spitsbergen
Zachodni – Vestspitsbergen) wraz z kilkoma wyspami nie wchodzącymi w
skład archipelagu (m. in. W. Niedźwiedzia – Bjornoya) w granicach 71º –
81º N i 10º – 35º E, 800 km na północ od Norwegii i 1100 km od Bieguna
Północnego. Norwegia sprawuje pełne zwierzchnictwo nad tym obszarem na
mocy Traktatu Spitsbergeńskiego z 1920 r. Archipelag
od zachodu oblewają wody Morza Grenlandzkiego, od wschodu Morza
Barentsa, a od północy okołobiegunowy basen arktyczny. Powierzchnia
archipelagu: 62 800 km². Szacuje się, że ok. 90 procent powierzchni
pozostaje nie zmienione przez człowieka. Nazwa Spitsbergen (Ostre Góry)
została nadana przez holenderskich odkrywców archipelagu, którzy w 1596
r. ujrzeli wyłaniające się z morza spiczaste wierzchołki gór. Ok. 60
procent powierzchni Spitsbergenu pokrywają lodowce, reszta to góry i
nadmorskie niziny. Granica wiecznego śniegu, powyżej której w czasie
lata śnieg nie topnieje całkowicie, wynosi od ok. 200 m n.p.m. na
południowym wschodzie do ok. 800 m n.p.m. na północy w głębi
Spitsbergenu Zachodniego, co wynika z nieco bardziej kontynentalnego
klimatu tego obszaru. Dla porównania na Grenlandii granica ta wynosi
800-1800 m, w Alpach 2500-3000 m.
Na największej wyspie archipelagu znajdują się dwa osiedla: norweskie
Longyearbyen (norweskie centrum administracyjne, ok. 1400 mieszk.) oraz
rosyjsko-ukraińskie Barentsburg (ok. 650-900 mieszk.) oraz stale
zamieszkane stacje badawcze w Ny-Alesund (międzynarodowy kompleks
stacji) oraz polska stacja nad fiordem Hornsund.
W zatoce przy polskiej stacji polarnej w Horsund byliśmy 8 lipca ok.
godz. 8.15. W zatoce kotwiczył polski statek z trzema masztami -
„Oceania”. Obsługa przywitała nas serdecznie. Przemiły kapitan
pogawędził z nami nieco. Opowiedział m.in. o tym, że po drodze złapał
ich sztorm – było to 10 w skali Boforta! Musieli się chować za Wyspą
Niedźwiedzią. Od razu wyobraziłem sobie co by się działo z naszym
jachtem w tak ekstremalnych warunkach, skoro taki duży statek musiał
się kryć przed wiatrem. Na szczęście morze było dla nas łaskawsze.
Następnego dnia docieramy do Barentsburga. Miasto z oddali wyglądało
dość dziwnie. Kilka bloków, kilka mniejszych domków. Jeden postawiony
pod ukosem – jakby część podłoża zawaliła się pod nim i zaczął osuwać.
Nabrzeże wyglądało koszmarnie: opony i pordzewiałe słupy. Nie ma gdzie
stanąć. Ostatecznie cumujemy przy rosyjskim holowniku „Belikov”, choć
nie obyło się bez protestów załogi holownika. W końcu jakoś się
dogadujemy, tak że wszyscy są zadowoleni. W końcu powszechnie wiadomo,
że wymiana towar za towar to uniwersalna waluta uznawana na całym
świecie.
Rejs nasz kończymy w Longyearbyen, 12 lipca. Po drodze złapał nas
bardzo silny wiatr dochodzący do 9 B. Teraz i my mogliśmy się przekonać
co to znaczy. Żeby cokolwiek zobaczyć trzeba włożyć okulary. Sternik
sterował w goglach. Zacinał bardzo nieprzyjemny marznący deszcz.
Warunki były wyjątkowo trudne. Jednak dotarliśmy cali, zdrowi i
szczęśliwi z udanego rejsu, który już zawsze będę wspominał z jednakową
pasją.
Ta wyprawa jest dowodem na
to, że warto marzyć, warto mieć marzenia, bo one się spełniają. Choć,
jak powiedziała słynna pisarka, nie tak i nie wtedy, kiedy najbardziej
tego pragniemy - ale się spełniają. Moja przygoda ze Spitsbergenem to
potwierdza. A kiedyś, kiedy – tego jeszcze nie wiem, ale wiem, że
przepłynę Atlantyk! Ahoj!
Z żeglarskim pozdrowieniem
Jurek Próchnicki
Wiecej fotek z rejsu znajdziesz tutaj:
|
|